Można parafrazować słowa Churchilla – jeszcze nigdy tak wielu nie musiało się wstydzić za tak niewielu. Coraz częściej Polacy żyjący w Wielkiej Brytanii dostają po głowie za innych Polaków, którzy przyjeżdżają na Wyspy tylko na chwilę. Jeśli można dzielić społeczeństwo, to coraz bardziej widać różnicę między „my tu” i „oni tam”.
„My tu” chcą sobie żyć spokojnie. Przyjechali klika lat temu, trochę się już tutaj zasiedzieli. Pracują, wychowują dzieci, zarabiają, wydają i płacą podatki. „Oni tam” żyją legendą o Eldorado za Kanałem Angielskim, w której przewijają się pobożne życzenia o czekającej pracy, wręcz pieniądzach leżących na ulicy i o innych cudach – a to wszystko bez znajomości języka.
„Oni tam” traktują tych „my tu” trochę wyniośle. Przecież wiadomo, że Polak pracuje na zmywaku, jest pomocnikiem na budowie i generalnie pracuje tam, gdzie już nikt inny nie chce podjąć jakiejkolwiek pracy. Rzeczywistość jest trochę inna, chociaż zaklęta.
Te legendy powodują, że do UK dociera też spora grupa cwaniaczków, która święcie przekonana o swojej wyższości intelektualnej nad systemem brytyjskim, robi rzeczy zazwyczaj niezgodne z prawem. Tacy ludzie są pewni, że nigdy nie zostaną złapani i pociągnięci do odpowiedzialności. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Pozostaje tylko pytanie: czy to policja brytyjska „zmądrzała” i nie daje się już nabierać na pewne sztuczki, czy po prostu skończyła się brytyjska gościnność?
W ostatnim tygodniu do wiadomości publicznej dotarła informacja, że została rozbita grupa przestępcza wyłudzająca zasiłki dla bezrobotnych z systemu brytyjskiego. Sprawa jest niebagatelna. Policja brytyjska wstępnie szacuje, że zostały wyłudzone miliony funtów. Jak dużo i czy to była tylko jedna grupa – pokaże czas. Jedno jest pewne: Polacy, którzy żyją na stałe w UK, zostali obarczeni społeczną odpowiedzialnością za to przestępstwo. Dla Brytyjczyka nie ma bowiem znaczenia, że dokonali go „Polacy pochodzenia romskiego”, którzy często nawet tu nie mieszkali. Dla Brytyjczyków „Polacy to Polacy”. Brytyjczycy żyli też przez chwilę meczem pomiędzy FC Fulham a Wisłą Kraków. Niestety, mniej z powodów sportowych, a bardziej z powodu problemów „stadionowych”, które od 25. minuty meczu zdominowały nastroje. Tym razem również „prezent” dla Polaków żyjących na Wyspach przygotowali „koledzy”, którzy przyjechali na mecz specjalnie z Polski. Oni sobie wrócili do Krakowa, a odpowiedzialność społeczna po raz kolejny spadła na tych „my tu”.
Zasiłek tanio sprzedam
Naszej redakcji udało się dotrzeć do większej liczby szczegółów związanych ze sprawą wyłudzeń i działalności gangu romskiego. Udało nam się poznać mechanizmy, które doprowadziły do gigantycznych wyłudzeń.
System był w pewnym sensie prosty. Można powiedzieć, że zapożyczony z legalnego systemu, który pozwalał na ominięcie płacenia składki na ubezpieczenie zdrowotne w Polsce. Przypomnijmy, że według tego systemu osoby pracujące w Polsce zatrudniały się np. jako konsultanci w brytyjskich firmach, wykonując swoją „pracę” kilka godzin w miesiącu, co pozwalało na legalne zarejestrowanie się w systemie ubezpieczeń w Wielkiej Brytanii. Zgodnie z prawem europejskim podatek zdrowotny płaci się tylko w jednym państwie UE. „Obrotni” Polacy przyjeżdżali na jeden dzień do Anglii, dokonywali rejestracji w urzędach, zakładali konto i więcej się na Wyspach nie pokazywali. W Polsce przedstawiali dokumenty potwierdzające płacenie „ZUS-u” na Wyspach, przez co byli zwolnieni z płacenia polskiemu ubezpieczycielowi. Różnica była diametralna. W miesiącu można było zaoszczędzić lekko kilkaset złotych. A wszystko to w świetle prawa.
Rozbity gang działał podobnie. Wyszukiwał na terenie Polski osoby biedne i potrzebujące pieniędzy. Zbierał je i organizował im wyjazd do Anglii, obiecując szybki zarobek. Czasem obiecywał ludziom pracę w Anglii (której zresztą nigdy nie było), a czasem po prostu płacił za taki wyjazd 1500 – 2000 złotych. Chętnych nie brakowało.
„Sprawa była o tyle prosta, że wykorzystywani przez gang ludzie byli naprawdę pod murem. Zgadzali się na wszystko, bo dla nich te 1500 złotych to często był majątek” – mówi Andrzej, który zgodził się z nami porozmawiać pod zmienionym imieniem. Andrzej przypadkiem, ze względu na pracę, jaką wykonuje, zetknął się kilka razy z gangiem i widział ludzi, którzy przyjeżdżali tu z Polski. „Często oni po prostu śmierdzieli stęchlizną i takimi starymi, zagrzybionymi mieszkaniami – opowiada. – Widać było, że to są ludzie bardzo biedni. Często nie do końca chyba zdawali sobie sprawę, w co się pakują. Poza tym nie znali języka i Londyn często przytłaczał ich swoim ogromem” – wspomina Andrzej.
Wykorzystywani Polacy nie przylatywali do Anglii samolotami. Gang zarabiał ogromne pieniądze, ale też bardzo je oszczędzał. Do transportu były wykorzystywane autokary liniowe docierające na Victorię. Stamtąd delikwenci byli zabierani do tanich hoteli na terenie Londynu. „Parę razy były to wręcz jakieś rudery, gdzie nocleg kosztował kilkanaście funtów. Tam nocowali przez jedną czy dwie noce. Zabierano ich potem do brytyjskich urzędów, często oddalonych od Londynu, i tam rejestrowano. Zabierano im dokumenty, otwierano za ich pomocą konta w bankach, rejestrowano w systemie zdrowotnym – mówi Andrzej. – Gang wynajmował też legalne firmy, które nieświadomie uczestniczyły w całym procederze. Wynajmowali tłumaczy, którzy byli obecni przy rozmowach w Inland Revenue podczas nadawania numeru ubezpieczenia. Członkowie gangu nie zawozili też osobiście ściągniętych z Polski ludzi, a wynajmowali do tego celu całkiem legalne firmy przewozowe” – dodaje. Takich „kwiatków” było mnóstwo.
Zdarzało się, że kiedy były dopełnione już wszelkie potrzebne formalności, gang pozostawiał przyjezdnych Polaków samym sobie. „Raz widziałem, jak członek gangu wykupił im bilety tylko w jedną stronę. Do Londynu. Potem umówił się z nimi w hotelu, kilkakrotnie przekładał godzinę spotkania, aż w końcu nie pojawiał się w ogóle” – wspomina Andrzej.
Gang oszukał w ten sposób mnóstwo osób. Na fikcyjne osoby były brane kredyty, wyłudzane zasiłki dla bezrobotnych. Co ciekawe, gang działał z Polski. Członkowie jeździli luksusowymi samochodami, mieszkali w pałacach.
Polskie CBŚ i brytyjska policja przeprowadziły jedną z największych akcji w historii. Mniej więcej o tej samej godzinie ponad 170 oddziałów uzbrojonych stróżów prawa dokonało aresztowań w Polsce i Wielkiej Brytanii.
Wisła popłynęła nad Tamizą
I dosłownie, i w przenośni. Drużyna z grodu Kraka nie popisała się zbyt wielkimi umiejętnościami piłkarskimi i przegrała 4:1. Jednak nawet ten wynik nie zdołał przyćmić zupełnie innego aspektu bynajmniej sportowej rywalizacji.
Kiedy zaczynał się mecz Fulham – Wisła, zapowiadało się fajnie. Anglicy byli zachwyceni polskim dopingiem. Na stadionie przy Putney Bridge zebrało się około 7 tys. Polaków. Taki stan rzeczy trwał mniej więcej do 25. minuty. W tym właśnie momencie w sektorze przyjezdnych fanów Wisły ktoś beztrosko zapalił racę. Dla Polaków to nic wielkiego, jednak kibice brytyjscy już dawno zapomnieli o takich atrakcjach. Z jednej strony przez restrykcyjne brytyjskie prawo oraz wspomnienie tragedii na stadionie Bradford City w 1985 roku. W ogniu zginęło wtedy 56 kibiców. Zachowała się bardzo dobra dokumentacja tego momentu, ponieważ mecz, podczas którego wybuchł pożar, był transmitowany na żywo w TV. Widzowie w całej Anglii mogli zobaczyć, jak palący się ludzie próbują ratować się z pożogi. Trybuny na stadionie były drewniane. Dokładnie tak samo jak na stadionie Fulhamu. „Kiedy zapalono racę, część kibiców zaczęła krzyczeć, żeby ją natychmiast zgasić – opowiada Bartek, który stał dwa rzędy za tymi, którzy zapalili pierwszą racę. – Od racy zaczęła palić się ławeczka, ale inni szybko zaczęli ją gasić” – opowiada.
Drugą racę zapalono zaraz po pierwszej, kilka rzędów niżej. Angielscy kibice zaczęli krzyczeć na Polaków, którzy odpalali race. Dostało się też polskim dziennikarzom, którzy relacjonowali mecz.
Od tego incydentu kibice angielscy stali się, delikatnie mówiąc, nieuprzejmi wobec gości. Polacy, którzy siedzieli w sektorach neutralnych albo pomiędzy kibicami Fulhamu, byli wypraszani z trybun na życzenie tych ostatnich i przesadzani do sektora „polskiego” za jedną z bramek.
Po zakończonym meczu sektor gości został otoczony przez ochronę oraz policję. Jeden z policjantów poszedł w miejsce, gdzie została zapalona pierwsza raca. Zrobiło się zamieszanie, a zdarzenie zostało uchwycone w obiektywie jednego z fotografów. Polscy kibice poturbowali jednego z policjantów i próbowali to samo zrobić z kolejnym, który pospieszył mu na pomoc. Zrezygnowali jednak po tym, jak na stadionie zjawiła się większa liczba policjantów.
Brytyjska prasa na drugi dzień szeroko rozpisywała się na temat meczu. Zwracano uwagę na to, że stadion „spowiła mgła” utrudniająca grę. Pisano o wygwizdaniu przez Polaków drużyny Fulhamu na jej własnym stadionie oraz niesportowym zachowaniu kibiców. Polaków.
Część naszych rodaków będąca na meczu zwracała również uwagę na samo zachowanie kibiców Wisły. Palenie w toaletach, wulgaryzmy, lejące się strumieniami piwo i wódka przemycana w butelkach z colą. Po pierwszej połowie część rodziców ze swoimi dziećmi przeniosła się do spokojniejszych sektorów gospodarzy.
Smród pozostał
W wielu przypadkach jesteśmy jako naród sami sobie winni. Próbujemy „cywilizować” świat po trupach. Zachowujemy się jak osadnicy w Ameryce, którzy zabijali Indian. Nie zwracamy kompletnie uwagi na różnice kulturowe i nie szanujemy ich. Kiedyś jeden z zachodnich dziennikarzy zapytał Mahatmę Gandhiego, co myśli o cywilizacji Zachodu. „Myślę, że to dobry pomysł” – odpowiedział Gandhi. Zachowujemy się właśnie jak ten dziennikarz, myśląc, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie i na dodatek jesteśmy jego pępkiem. Anglicy mogliby odpowiedzieć nam słowami Gandhiego.
Jakkolwiek by na to nie patrzeć, jedno jest pewne: przyjezdni wrócą do Polski – smród pozostanie.