„In the name of…” jest bardzo poetycki. Styl Szumowskiej w jej najnowszym filmie jest bardzo specyficzny, ale zbliżony do stylu „Lotu nad kukułczym gniazdem” albo „Łowcy jeleni” – to nie zarzut, to zaleta. Bardzo spodobało mi się to szczególne filmowe ujęcie mieszające emocje, zdjęcia, muzykę. Ogląda się to jak dobry teledysk. Ten film nie jest dosłowny. Daje dużo do myślenia. I o to chodzi.
„W imię…” – najnowszy film Małgośki Szumowskiej – wejdzie na ekrany brytyjskich kin w tym miesiącu, z angielskim tytułem „In the name of…”.
Historia jest prosta i na czasie. Homoseksualny ksiądz w małej miejscowości. I tutaj właściwie prostota się kończy. Reszta jest zagmatwana, ale nie w stylu „komedii pomyłek”. Jest zagmatwana jak problem, który drąży kościół – nie tylko polski i nie tylko katolicki.
Brak jakiegokolwiek wsparcia duchownych przez swoich przełożonych, a jedynie „zawierzanie Bogu”, nie tylko nie rozwiązuje problemów, lecz je pogłębia, co ewidentnie pokazuje film. Kiedy młody człowiek spowiada się księdzu ze swojego problemu, ten mu specjalnie nie pomaga. Tak samo jako średnią należy traktować pomoc biskupa, który jedynie ogranicza się do przenoszenia księdza ze skłonnościami homoseksualnymi z placówki na placówkę.
Film w żadnym razie nie jest czarno-biały. Nie zrzuca winy tylko na duchowieństwo. Pokazuje też pewne tabu i brak zrozumienia wśród rodziny i najbliższych współpracowników w parafii. Człowiek, w tym przypadku ksiądz, zostaje ze swoim problemem sam i próbuje go rozwiązać na własną rękę. Wielce wymowna jest scena, w której w środku nocy, w samych slipkach, w sztok pijany duchowny, opiekun trudnej młodzieży (grany przez Andrzeja Chyrę), tańczy (a raczej próbuje to robić, będąc w amoku) z obrazem papieża. Być może to chocholi taniec, a być może danse macabre – istny taniec śmierci.
W wywiadzie przeprowadzanym z Romanem Gutkiem przez Agatę Saraczyńską dla portalu gazeta.pl organizator festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty po pokazie filmu Szumowskiej mówił: „(…) przecież każda miłość jest miłością, zawsze inną, to sprawa ludzka. A film jest albo dobrze zrobiony, albo źle. (…) Małgośka Szumowska pokazała miłość gejowską z zupełnie innej perspektywy, to też film głęboki, zmuszający do refleksji”.
Ja jednak widzę tutaj inny przekaz. Problem ogólnego niezrozumienia, a to jest już ogólny problem kościoła. Ilustruje to ten dialog, który prowadzi Andrzej Chyra wchodzący do kościoła i zatrzymujący się na zamkniętej kracie:
– Można się wyspowiadać?
– Nie można.
– Dlaczego?
– Teraz jest sprzątanie…
Nic dziwnego, że jedynym ratunkiem dla szukającego pomocy jest zarówno używka, ale z drugiej strony też bieganie, co z kolei przypomina mi już zupełnie inny dialog, niezwiązany z filmem „In the name of…”, jednak pięknie, choć być może brutalnie, go podsumowujący:
– Kiedyś, jak byłem małym chłopcem, byłem na spacerze z babcią i bardzo zachciało mi się do toalety. Babcia poradziła mi, żebym pobiegał, to mi przejdzie.
– No i co?
– Pobiegłem.
– Pomogło?
– Zesrałem się pod krzakiem…
Film Małgorzaty Szumowskiej wchodzi do kin brytyjskich 27 września.