
Czy wybory i ustanowiona z nich władza w Polsce mają jakikolwiek wpływ na Polaków mieszkających w Zjednoczonym Królestwie? Czy inicjatywa w rodzaju „posła polonijnego” to rzeczywista potrzeba, czy tylko kaprys kandydatów?
Wyniki wyborcze nie pozostawiają złudzeń. Kandydaci na posłów, którzy w programach kładli nacisk na swoje związki z Polakami mieszkającymi poza krajem ojczystym, generalnie ponieśli klęskę. Pominąć należy fakt, komu ile brakowało do tego, żeby tym posłem zostać, bo generalnie liczba głosów była zatrważająco niska. Niepozwalająca na moralne prawo reprezentowania tak wielkiej rzeszy Polaków pozostającej na emigracji.
BRYTYJSCY KANDYDACI
Ze stosunku głosów najmniej brakowało Dagmarze Chmielewskiej startującej z list Nowoczesnej. Tylko 26 głosów dzieliło ją od ław poselskich. Co ciekawe, ogólnie dostała 985 głosów, ale tylko 89 z Wielkiej Brytanii. Pytanie, czy w taki sposób miałaby prawo do reprezentowania naszych rodaków, należy pozostawić otwarte. Jak bowiem odnieść niecałe tysiąc głosów Chmielewskiej do 154 746 głosów oddanych na Annę Costę-Anders, córkę Ireny Anders i gen. Władysława Andersa? Córka generała dostała na Wyspach 21 517 głosów, jednak to nie wystarczyło, żeby została senatorem. W przypadku Costy-Anders problemem pozostaje, czy ktoś, kto żył przez wiele lat poza Londynem i Wielką Brytanią, ma moralny mandat reprezentować Polaków z UK? Do tego Polaków, których masa przybyła do Wielkiej Brytanii w XXI wieku.
Anna Anders jest jednak kojarzona z emigracją wojenną i pierwszą połową XX wieku.
– Kandydaci polonijni otrzymali razem promil polonijnych głosów, pomimo najostrzejszej jak do tej pory kampanii – wskazuje Przemek de Skuba Skwirczyński, niezależny kandydat startujący z list partii KORWiN.
Skwirczyński dostał ogółem 67 głosów, z czego tylko 23 z terenu Wielkiej Brytanii. – W ten prosty sposób, przy dużej podaży polonijnych kandydatów, okazało się, że popytu na tychże nie ma, zatem rynek na polonijnych posłów, więc również i na okręgi zagraniczne w polskim Sejmie, po prostu nie istnieje – zaznacza. Dodaje również, że sprawdzenie tej niezwykle żywotnej kwestii, jaką jest potrzeba reprezentowania Polonii w polskim parlamencie, dla polskiej milionowej i stale rosnącej społeczności, było strasznie ważne. – Teraz wiemy na sto procent, że nie tędy droga – podkreśla kandydat na posła polonijnego.
W podobnym tonie wypowiada się Sławomir Wróbel, kandydat na posła w poprzednich wyborach parlamentarnych, startujący z listy PiS i obecny działacz tej partii. – Wyniki wyborcze „kandydatów polonijnych” nie zaskoczyły chyba nikogo. Tytuł szekspirowskiego dzieła „Wiele hałasu o nic” jest adekwatny do opisu starań kandydatów – krótko podsumowuje Wróbel. Zwraca też uwagę na bardzo ważną kwestię dotyczącą prowadzenia kampanii przed wyborami do parlamentu. – Mało plakatów, mało akcji ulotkowych. O spotkaniach i debatach już nie wspomniawszy. Kampania wyborcza to bardzo intensywny czas docierania do wyborców. A tu kandydaci ograniczali się głównie do Facebooka. Dlatego nie dziwią wyniki – podkreśla Sławomir Wróbel.
– Teoretycznie najbliżej zdobycia mandatu była Dagmara Chmielewska. Dobry wynik w Warszawie spowodował, że zabrakło jej tylko 26 głosów. Symptomatyczne jednak jest, że w Wielkiej Brytanii, gdzie zna ją najwięcej osób – zagłosowało na nią tylko 89 osób – zaznacza Wróbel, który na profilu facebookowym Dagmary Chmielewskiej wdawał się w dyskusje z osobami komentującymi jej przedwyborcze posty.
Być może należałby się pochylić nad ich treścią, jednak trudno skomentować coś, co było tak wysoko obarczone indolencją polityczną.
Lekko ironicznie Wróbel podchodzi do Anny Anders. – Powrotu do ojczyzny na białym koniu nie będzie. Szkoda, bo w obliczu nieprzekroczenia progu wyborczego przez postkomunistów, byłby to powrót urastający do miary symbolu – konstatuje.
REPREZENTANCI Z POLSKI
Do sejmu dostała się natomiast Małgorzata Wypych, żona po pośle PiS-u, Pawle Wypychu, sekretarzu stanu w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął razem z nim w katastrofie smoleńskiej. Wypych nie wyrasta z Polonii brytyjskiej, jednak w swoim programie stawiała duży nacisk na sprawy polonijne i teraz pozostanie sprawdzić, czy ze swoich obietnic się wywiąże. Inną posłanką kojarzoną z Polonią jest Joanna Fabisiak, startująca z list PO. W sejmie zasiada już po raz piaty. Niestety bardziej znana jest starszemu pokoleniu polskiej emigracji, niż przedstawicielom fali emigracyjnej po roku 2004. I być może właśnie takie działania „posłów polonijnych” rodem ze starego kraju spowodowały taki, a nie inny wynik w ostatnich wyborach.
– Problem jest jednak trochę głębszy – mówi Sławomir Wróbel. – Jak się okazało nie wystarczyło się samookreślić głosem Polonii lub kandydatem Polonii. Bez oparcia we wcześniejszych dokonaniach, hasła te brzmiały jak czeki bez pokrycia. I tak też wyborcy ocenili propozycje polonijnych pretendentów – dodaje.
– Przy wyrażanym ogólnie niezadowoleniu z przeciążonych konsulatów RP, brytyjskiej Polonii pozostaje jedynie nadzieja na powodzenie projektu biura ds. Polonii i Polaków za granicą przy Kancelarii Prezydenta RP, jako reprezentanta naszych potrzeb w Polsce i narzędzia do obrony naszych polonijnych interesów – stwierdza z kolei Przemek de Skuba Skwirczyński.

I JESZCZE SŁÓW KILKA
Liczba Polaków głosujących w wyborach też nie jest porażająca. Nawet jeśli trzymać się oficjalnych cyfr, Polaków na terenie Zjednoczonego Królestwa jest przynajmniej 600 tys. A i tak jest to zaniżona liczba. Biorąc to pod uwagę, do wyborów poszedł jakiś niewielki procent, któremu bliżej zera. I tu znowu mamy więcej „plusów niż minusów”. Gdyby w Wielkiej Brytanii nastąpił cud frekwencyjny, a Polacy tłumnie ruszyliby do urn, to ogłoszenie wyników wyborów mogłoby się opóźnić prawdopodobnie nawet o całe tygodnie, co oczywiście w świetle obowiązującego prawa jest niemożliwe. Wszystko przez organizację punktów wyborczych i poniekąd kulawego prawa wyborczego. Cała Polska czekała na wyniki z komisji w Londynie, która nie mogła się wyrobić na czas z liczeniem głosów korespondencyjnych.
– Londyn stał się niestety już po raz drugi w tym roku pośmiewiskiem w Polsce – mówi z rozżaleniem Wróbel. – Czasu się nie oszuka. Komisja musiała policzyć ponad 3 tys. głosów korespondencyjnych. Sprawdzenie zgodnie z przepisami kodeksu wyborczego jednej karty wyborczej z kandydatami do Sejmu zajmuje około 30 sekund, czyli komisja potrzebowała minimum 25 godzin, aby policzyć tylko karty sejmowe. A były jeszcze senackie – mówi Wróbel.
Nie wiadomo w sumie gdzie szukać winnego. Czy po stronie ustawodawcy, czy po stronie organizatora punktów wyborczych w Londynie, jakimi są polskie placówki dyplomatyczne w UK. Z jednej strony zwiększono liczbę osób w komisjach, z drugiej scenariusz się powtórzył jak przy wyborach prezydenckich. Wróbel, jako przykład dobrych rozwiązań, podaje rozwiązania brytyjskie, gdzie wszystkie karty do głosowania zwożone są w jedno miejsce, a co osiem godzin zmienia się pracujących w komisjach ludzi. Wszystko działa pod czujnym okiem kamer, aby zapobiec oszustwom wyborczym. Czy taki sposób jest skuteczny? Chyba tak. Przykładem mogą być ostatnie wybory samorządowe w Londynie, gdzie szybko ustalono winnych oszustw wyborczych w dzielnicy Tower Hamlets, a Lutfur Rahman został pozbawiony stanowiska burmistrza dzielnicy i skazany prawomocnym wyrokiem.
Pytanie o reprezentację Polonii w polskim parlamencie chyba jeszcze należy pozostawić bez odpowiedzi. Polacy wybrali nogami i odpowiedzieli, że jednak nie. Jeszcze nie.
You must be logged in to post a comment.