Wydawać się mogło, że książka Ewy Winnickiej jest tą długo oczekiwaną. Kolejna pozycja z tych „historycznych” ale pisana z reporterskim sznytem. Generalnie wszyscy powinni być zadowoleni. Starsza emigracja, bo o niej piszą. Młoda emigracja, bo pozna kawałek historii z pierwszej ręki. Polacy w kraju, bo przybliży ona los 200 tysięcy Polaków rodem z II RP. Właśnie ukazało się drugie wydanie, uzupełnione.
Wiele wątków z książki Ewy Winnickiej są mi znane osobiście. Zdjęcia o których mowa na pierwszych kartkach i sam Jean-Marc są mi znani osobiście. Tak samo jak wiele faktów i opowieści.
Niestety. Książka wywołała wiele kontrowersji i nieprzychylnych komentarzy. Zawrzało przy stolikach kawiarnianych w Londynie, zagotowała się krew w żyłach niektórym Polakom w kraju. Co ciekawe z dwóch różnych powodów. Emigracja powojenna stwierdziła że nie powinno się brać brudów publicznie, bo opisane tam sytuacje to święta prawda, ale nie taka którą należy się chwalić. „Zagotowani” Polacy twierdzili natomiast, że kłamstwo na kłamstwie i takich Polaków co piszą takie rzeczy wieszać na gałęziach, bo fakty z „Londyńczyków” to prawda nie jest.
Ciekawe spostrzeżenia. Prawda?
Dla wielu ludzi książka będzie rozczarowaniem, tak jak dla mnie rozczarowaniem była stara emigracja w Londynie.
Historii uczyłem się na przełomie PRLu i III RP. Załapałem się na tą „prawdziwą” historię bez sznytu komunistycznego. Wiele też wyniosłem z domu.
Emigracja londyńska, Rząd na Uchodźstwie itp. – to były dla mnie ideały. Nic dziwnego, że gdy zamieszkałem w Londynie rzuciłem się złakniony poznawać „historię na żywo”. Odwiedzałem biblioteki, londyńskie instytuty, trzymałem w ręku oryginał aktu zgonu generała Sikorskiego, rozmawiałem z generałami, pułkownikami i innymi „zasłużonymi”. Jednak im więcej poznawałem tej historii, im bardziej poznawałem resztki starej emigracji oraz dzieci tej starej emigracji, tym bardziej czułem rozczarowanie, a potem już tylko zażenowanie.
Historia podpowiada, że wszystkie fale polskiej emigracji do UK nigdy nie pałały do siebie sympatią. Kiedy Polacy dotarli w 1940 roku do UK, ówczesne organizacje polonijne zrzeszające emigrantów z przełomu XIX i XX wieku, nie były zadowolone z nowej fali, która dla nich była wręcz barbarzyńska. Poza tym to była tak olbrzymia rzesza, że ci „starzy” chcąc nie chcąc szybko zostali pośród tej rzeszy rozmyci.
Potem gdy „pomnikiem spiżowym” była emigracja z II wojny światowej, na Wyspy zaczęła zjeżdżać tzw. emigracja Stanu Wojennego. Ci też nie mieli zbyt fajnie, bo znowu nie akceptowała ich stara polonia.
Po 2004 roku najnowsza i największa fala Polaków zbulwersowała tych, co przyjechali wcześniej. Widać jakąś karmę?
Skoro tak jest i było, że emigracja nigdy nie była scalona i od zawsze były jakieś rozłamy, to czemu o tym mamy nie rozmawiać? Okłamywać samych siebie? Utrzymywanie, że to, że o tym mówimy źle nas stawia w oczach innych narodów, jest jakimś banałem, bo „inne narody” ślepe nie są. Poza tym Polska nie jest pępkiem świata i wcale nie jest tak, że oczy całego świata są zwrócone na nasz kraj. Ale to dla krytyków „Londyńczyków” nie są argumenty, tylko „atak na Polskę”.
Niestety krytycy nie zauważyli, że Winnicka nie pisze o swoich poglądach, ale cytuje wypowiedzi samych emigrantów powojennych. Jeśli ktoś ma pretensję jakąkolwiek, to ma tym samym pretensję nie do Winnickiej, ale do „tej żywej historii” jaką są jeszcze żyjący emigranci z II RP oraz ich córki, synowie i wnuczęta.
Historia jest brutalna. Uczyliśmy się o bohaterstwie Polaków, wręcz idealnych ludziach, bez skazy. „Z szablą na czołgi”. Zapominamy jednak o tym, że te „szable” to był wymysł „goebbelsowskiej” propagandy (historycy już dawno udowodnili, że takiej sytuacji nie było, a „wiadomość” o niej pokazała się tylko w prasie niemieckiej), że Sikorski w pierwszej kolejności rozliczał się z „sanacją” i tworzył obozy dla politycznych przeciwników zarówno we Francji jak i w UK zamiast zająć się wojną, że generał Anders miał dwie żony i taki „święty” nie był, że polska emigracja powojenna od samego początku kłóciła się między sobą i niestety zostało jej to do dzisiaj, że ciągle traciliśmy publiczne pieniądze i raz po raz ktoś te pieniądze albo defraudował albo kradł albo źle inwestował. To, że tendencje antysemickie były mocne wśród Polaków na Wyspach i wśród polskich księży, że w końcu brytyjskie władze musiały ostro zareagować na polski antysemityzm.
Znowu – patrząc na sprawy współczesne – księża Marianie zbierali pieniądze od Polaków, a potem raz jeden uciekł z tysiącami funtów razem z zakonnicą, innym razem sprzedali dworek niedaleko Tamizy kupiony za kolejne pieniądze od Polonii, czy znowu, „wyrzucili” parafian z ich domu w zachodnim Londynie i zrobili ośrodek za którego używanie parafianie muszą płacić.
Co tam Marianie. Polacy, którzy walczyli o „dworek nad Tamizą” zdążyli pokłócić się sami między sobą. Inni Polacy z organizacji kombatanckich walczą o majątek pokoleń i znowu następuje kolejny rozłam i walka o kasę…
Czy będą pretensje, że o tym piszę? Będą. Tylko dlaczego nikt nie ma pretensji do tych, którzy ciągle marnują swoją energię na kłótnie? Jak śpiewał pewien poeta „Niech się wstydzi ten, co robi. Nie ten, co widzi”.
Jak ma się emigracja obecnie? Prosty przykład. W pewien wieczór w jedną z sobót, odbyły się trzy różne imprezy. 42. Bal Polski w Lancaster Hotel zebrał śmietankę towarzyską, głównie starej polonii. W polonijnym klubie w POSKu na IV piętrze odbył się karnawałowy dancing na którym bawiła się ta „zwykła” Polonia. Piętro niżej, w Sali Malinowej odbył się bal zorganizowany przez profesjonalistów z PPL, fala Polaków po 2004 roku.
Wszyscy bawili się świetnie. Oddzielnie.
Książkę Ewy Winnickiej polecam. Kawał historii. Naszej.
>>>>>