Sama książka nie szokuje, szokować mogą niektóre zachowania w niej opisane. Na pewno jest to bardzo dobry materiał dla niejednego antropologa, socjologa, a nawet psychiatry. Co ciekawe, nawet po śmierci Wojciecha Krollopa, który sam pośrednio przyznał się do kontaktów seksualnych z nieletnimi, są tacy, którzy go bronią…
Od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku Wojciech Krollop, działający w Poznańskim Chórze Chłopięcym, robił, co chciał. A „robił” z dziećmi, młodocianymi, potem już dorosłymi członkami chóru.
Marcin Kącki, autor „Maestra”, dziennikarz poznańskiej „Gazety Wyborczej”, pierwszy raz zetknął się ze sprawą molestowania w poznańskim chórze ponad dziesięć lat temu. Tyle też lat przygotowywał się do wydania tej książki. Jest to rzetelna reporterska, dziennikarska robota. Trudno obalić zawarte w niej tezy. Przytoczone w książce fakty dla wielu są niewygodne, ale są faktami – a z tym się nie dyskutuje.
Niepojęte pozostaje, jak to jest możliwe, żeby przez tyle lat dochodziło do molestowania nieletnich i nikt z tym nic nie zrobił!? A jednak. Tak było. Mało tego, po lekturze „Maestra” jawi się obraz dobrze zorganizowanej „szajki pedofilskiej”, która swoim zasięgiem obejmowała całą Europę. Ba, cały świat! Wszędzie tam, gdzie jeździły Polskie Słowiki (nie mylić z innym chórem – Poznańskie Słowiki, pod przewodnictwem Stefana Stuligrosza – przyp. red.).
Tak rodziła się zbrodnia
Krollop w chórze Jerzego Kurczewskiego znalazł się przypadkowo. Opiekowała się nim zdewociała ciotka, wieloletnia nauczycielka, świecka „siostra zakonna” w Trzecim Zakonie Dominikańskim (obecnie Zakon Dominikanów Świeckich, OPs – przyp. red.). Nie radząc sobie z wychowaniem małego Wojtka, za namową koleżanki oddała Krollopa do jednego z dwóch znanych poznańskich chórów – Poznańskiego Chóru Chłopięcego. Twórcą chóru oraz jego wieloletnim dyrygentem i szefem był Jerzy Kurczewski. Jego postać w świetle dowodów Kąckiego niestety nie jest pozytywna.
Mały Wojtek stał się pupilem Kurczewskiego. W książce pojawia się wątek niezbyt jasnych relacji pomiędzy Krollopem a Kurczewskim. Jedno jest pewne: Kurczewski faworyzował Krollopa, pomimo że jego zdolności wokalne nie porażały.
Z książki wynika, że Kurczewski wiedział o skłonnościach Krollopa, jednak nic z tym nie robił. Być może utrudnieniem był zaawansowany alkoholizm ówczesnego dyrygenta chóru. W późniejszych latach wykorzystywał to zresztą z premedytacją. Niczym szef warszawskiego światka przestępczego w „Złym” Tyrmanda, Krollop nie bronił Kurczewskiemu dostępu do alkoholu, a zdarzało się, że zachęcał go do jego nadużywania.
Nie przeszkadzało to jednak nikomu, żeby chór dalej funkcjonował w takiej formie. W latach głębokiej komuny był on bowiem oknem na świat. Członkowie chóru byli ekonomiczną elitą Poznania. Wyjazdy były niezłym źródłem dochodu dla rodziców chłopców. O Krollopie huczało całe miasto. Jego homoseksualizm był źródłem żartów. Jednak władze z obawy o „dobrą opinię miasta” nie zrobiły nic. Rodzice często sami z premedytacją niemal „wpsychali” swoich synów do łóżka Krollopa, prosząc o szczególną opiekę nad potomstwem.
Krollop w PCC stopniowo ograniczał wpływy jego założyciela, aż w końcu pozbył się go całkowicie. Miał bez wątpienia psychologiczną przewagę nad Kurczewskim, dla którego liczyło się tylko dobre – zresztą źle pojęte – imię chóru. Jak mocno, świadczyć może podejście do całej sprawy córki Kurczewskiego, znanej dziennikarki z poznańskiego radia Merkury. „Dobre imię” przyświecało też całej machinie zarządzającej miastem i województwem. Nikt nie dbał natomiast o dobre samopoczucie młodych śpiewaków.
Mechanizm
Wojciech Krollop stworzył cały system, który pozwalał mu przez lata wykorzystywać chłopców. Przede wszystkim w pewnym sensie „zniewolił” Kurczewskiego. Następnie metodą kija i marchewki nagradzał albo karcił członków chóru, a pośrednio także ich rodziców. Jeśli ktoś za bardzo się burzył, był odsuwany od wyjazdów, a tym samym od pieniędzy. W komunie dziesięć dolarów to był dla niejednego mały majątek. Jeśli chłopcy z jednego wyjazdu przywozili tych dolarów kilkadziesiąt, to już była fortuna. A chór wyjeżdżał często. Bardzo często.
Jak bardzo członkowie chóru wyróżniali się na tle epoki, niech świadczy fakt, że uczniowie działającej przy chórze szkoły mieli różne godziny lekcji, żeby czasem nie spotkać się z uczniami szkoły umiejscowionej obok. Chodziło o odseparowanie „lepszych” dzieci od tych „gorszych”, by te ostatnie nie dokuczały tym pierwszym.
Wielu przyznaje, że w Poznaniu było widać, kto śpiewa u Kurczewskiego, po samym już wyglądzie. „Aniołki” – takie określenie pojawia się najczęściej przy opisie małych śpiewaków.
Sygnałów o tym, że dzieje się źle i że chłopcy są molestowani, było sporo. Mówili o tym głośno sami chórzyści. Do molestowania dochodziło najczęściej podczas wyjazdów. Już podczas jazdy autobusem Krollop brał na kolana upatrzone wcześniej ofiary, tulił i głaskał po szyi. Starsi chórzyści naśmiewali się z nich często.
Krollop brał też do swojego samochodu solistów i wyruszał przodem, przed autokarem. Wtedy w autobusie zazwyczaj cały chór śpiewał piosenkę o swoim dyrygencie. Marka samochodu przewijająca się w zwrotce nie zmieniała się – zmieniał się jedynie kolor…
Byli członkowie chóru mówili Kąckiemu, że tych zwrotek było kilkanaście.
Na wyjazdach opiekę nad dziećmi sprawowali „kwartetowi”. Na co dzień pilnowali, żeby podczas śpiewania ich podopieczni rzeczywiście pracowali głosem, a podczas wyjazdów sprawowali niemal niepodzielną władzę nad przypisanymi im chórzystami, namaszczeni do tego przez Krollopa.
Ten ostatni bardzo dbał, żeby na wyjazdy nie jechali rodzice. Nie zawsze się to udawało. Kącki przytacza opowieść jednej z matek, która z innymi rodzicami była na jednym z zimowisk. To, co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Była z innymi rodzicami naocznym świadkiem sytuacji, które nigdy się nie powinny wydarzyć. Co się stało w związku z tym? Nic. Kompletnie nic.
Inni rodzice naskoczyli na matkę, która chciała coś zrobić, i razem z Krollopem zrobili z niej chorą psychicznie. Doszło nawet do tego, że jej własny syn miał żal do niej, że jest chora i nie pozwala mu na rozwijanie kariery! Taką władzę miał i takie naciski psychologiczne stosował Wojciech Krollop, a także zmanipulowani przez niego rodzice. Skala intryg i manipulacji była tak ogromna, że nawet już po ogłoszeniu wyroku wiele osób broniło dyrygenta o pedofilskich skłonnościach.
Epilog, który nim nie jest
Sprawa molestowania w chórze wyszła przypadkiem. Na jednym z poznańskich osiedli aresztowano mężczyzn, którzy byli podejrzani o molestowanie na placu zabaw bawiącego się tam dziecka. Okazało się, że to związane z chórem osoby. Marcin Kącki opisywał sprawę w lokalnym wydaniu GW. Po pierwszych publikacjach dostał telefon od jednego z byłych chórzystów, który chciał opowiedzieć historię swojego dzieciństwa, a ta była przerażająca.
Po nitce dziennikarz, policja i prokuratura dotarły do kłębka. Wojciech Krollop został aresztowany. Bibliotekarze okazali się sprawnie działającymi pomocnikami dyrygenta, sprawdzając często, czy młodzi chórzyści „nadają się” dla Krollopa. Za drzwiami biblioteki dochodziło do wielu aktów molestowania i współżycia z nieletnimi. Zaznaczyć należy, że bibliotekarze byli również kwartetowymi.
Człowiek, który zadzwonił do Marcina Kąckiego, sam był molestowany. Odszedł z chóru, jednak potem wrócił do niego – potrzeba zarobku przeważyła. Sam nazwał się „prostytutką”. Jak jednak nazwać to, co zrobił sam później? Wysłał do chóru również swojego syna…
Krollop podczas wyjazdów zagranicznych korzystał z dwóch kontaktów: Holendra i Belga. Na wyjazdach chłopcy byli „wybierani” przez rodziny. Na tej podstawie ustalano, kto gdzie ma mieszkać. Niektórzy spali w hotelach. W domach gospodarzy chodzili często w samych majtkach – dostawali za to nawet po sto dolarów. Belg za „przytulanie” dawał prezenty. Jeden z chórzystów opowiadał, jak zaproponował mu za „przytulanie” zegarek Casio. Chłopiec odmówił, ale zwrócił uwagę, że wielu jego kolegów nosiło takie same zegarki.
Po aresztowaniu Wojciecha Krollopa część rodziców organizowała protesty przeciwko działaniom prokuratury.
Podczas rozprawy sądowej podejrzewano u Krollopa raka. Po badaniach okazało się, że jest chory na AIDS. Prawo nie pozwalało na ujawnienie tajemnicy lekarskiej. Zrobili to dziennikarze „Gazety Wyborczej”, stawiając interes społeczny nad obowiązującym prawem. Nie było innego sposobu, żeby poinformować ludzi, którzy współżyli z Krollopem, żeby się przebadali.
Nie ma statystyk, które mówią o tym, ilu ludzi zaraził dyrygent. Zmarł 12 października tego roku w Poznaniu, podczas przerwy w odbywaniu kary, spowodowanej złym stanem zdrowia.
Więcej na:
Strzeż się tego, co na przedzie
W żółtym mercedesie jedzie,
Strzeż się, strzeż,
jeśli wydasz mu się miły,
Nie uchronisz się od kiły