Z Dublina wyruszyliśmy z marszu. Kurs na Hebrydy i jak to na morzu, korzystając z dość pomyślnych wiatrów z siłą wodospadu przeszliśmy aż na Orkany. Pierwszy port – Stromness. Hebrydy zostały w tyle.
W niedzielę rano 26 sierpnia szybka przerzutka bagażu na statek i oczekiwanie na transport załogi do oddalonego o kilka mil nabrzeża numer 26. Pożegnanie starej załogi z Tall Ships’ Races i zaokrętowanie nowej na 5RA. Wszystko szybko, bo zaraz miała się rozpocząć parada żaglowców ostatecznie kończąca tegoroczne regaty.
Paradę ogarnęła nowa załoga. Kilkunastu wyjadaczy, którzy na Chopinie pływają już „naście” lat oraz zupełnie „nie śmigane nówki”. Dodając do tego załogę stałą, dla której pokład Fryderyka Chopina jest domem, to na razie i tak cud, że nikt nie zginął w ramach „tradycyjnego docierania się”. Mało tego w ogóle się na to nie zanosi. Pokład łączy pokolenia 🙂 – w tym przypadku żeglarzy – jak widać. Ja jednak myślę, że to też głównie zasługa kapitana – jakoś płynie się tak normalnie – bez nadęcia.
Przez pierwsze dni o dziwo nie było choroby morskiej. Po pierwszym dniu dała się we znaki fala atlantycka i część załogi architektów poległa. W ruch poszła produkcja kisielków, chlebów z solą i w ostateczności – tylko na życzenie delikwenta – specjalny specyfik pomagający przeżyć. Byli w narodzie architektów jednak i tacy, którzy będąc starej szkoły żeglarzami (czyt. krew, pot i łzy) nie brali nawet pod uwagę zażycia specyfiku. Niektórzy nawet do tego stopnia, że kiedy już wzięli ony, podany im podstępnie, bez żenady zwracali go potem Neptunowi – niech żre.
Bujanie na lewo i prawo działa na mnie jakoś uspokajająco. Dopuszczam również myśl, że może to powodować towarzystwo kajutowe, ale nie ma co przesądzać „przed zachodem słońca”. Pogodzony (prawie) ze stratą sprzętu i zbioru myśli niespełnionych, których garść została rzucona losowi i podstępnie skradziona, jakoś staram odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Jest inaczej niż dotychczas.
Kiedy wypływałem w pierwszy rejs, przeżyłem coś co trudno wyrazić w słowach i niech tak pozostanie. Kolejne rejsy były również niezwykłe jednak wszędzie naznaczone jakąś dynamiką z lądu. Teraz jest inaczej.
Jest już 28 sierpnia, do portu mil zaledwie kilkanaście. Żaglowiec po wygraniu wszystkiego w Tall Ships Races, dalej mknie jak strzała. Rzadko schodzimy poniżej 10 węzłów. Z pogodą różnie. Jak w indyjskim filmie – czasem słońce, czasem deszcz. Obecnie z przewagą słońca. Wieje i robi się chłodniej, żeby nie powiedzieć zimno. Zdajemy sobie sprawę, że lepiej już z pogodą raczej nie będzie, ponieważ płyniemy coraz bardziej na północ. Ciepłe gacie i „longsleavy” przydają się szczególnie na nocnych wachtach.
Skwara – zastępca kapitana – regularnie prowadzi SKSy czyli Statkowy Klub Sportowy. Jak dojdziemy do portu, mamy iść ze Skwarą biegać. Pożyjemy zobaczymy. Z resztą fajne zestawienie – „iść pobiegać” 🙂
Ha! I jak to na morzu. Nie weszliśmy do Stromness. Tak wiało, że się nie dało. Kapitan nakazał odwrót i objechaliśmy Scapa Flow. Dotarliśmy do Kirkwall. I tu się właśnie rozglądamy po mieście:)