To, co wydarzyło się na pokładzie statku „Costa Concordia”, niestety nie jest wyjątkiem na jednostkach wożących ludzi po rzekach, jeziorach, morzach i oceanach. I nie mówimy tutaj o skutkach, czyli wypadku i spóźnionej ewakuacji, a o zachowaniu kapitana Schettino bezpośrednio przed katastrofą.
O co w tym wszystkim chodzi? Czarna skrzynka nie działała, kapitan tłumaczy się żądaniami armatora, opóźniona ewakuacja, ucieczka z tonącego okrętu – to tylko część haseł, którymi można opisać wypadek włoskiego wycieczkowca. Jasne jest tylko jedno, że na statku doszło do katastrofy, nad którą nikt nie panował.
Nikt, bo ci, którzy zostali powołani do zapanowania nad nią, po prostu uciekli. W głowach wielu ludzi nie mieści się, jak mogło dojść do tego, że kapitan jednostki wraz z większością wyższych oficerów jako pierwsi uciekli z tonącego okrętu. Mało tego, nie ogłosili ewakuacji.
Relacje większości świadków są miażdżącą krytyką kadry dowodzącej „Costa Concordią”. Należy zwrócić uwagę na to, że podczas rejsu większość oficerów wraz z kapitanem Schettino piła alkohol, a jak mówi jeden ze świadków, tak działo się niemal co wieczór. Proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, czy kierowca samochodu prowadzący po pijanemu to bezpieczny użytkownik drogi.
Czy Schettino i oficerowie uciekli dlatego, że byli pijani? Na razie kapitan „Costa Concordia” zaprzecza.
Pracownicy portu zwracają uwagę na to, że pierwsze szalupy ratunkowe wraz z pasażerami pojawiły się na włoskim brzegu zaledwie 10 minut po ogłoszeniu przez kapitanat portu (!!!) ewakuacji na statku. Co to oznacza? Tylko jedno – młodsi oficerowie i załoga nie posłuchali „mostka” i ewakuację rozpoczęto na własną rękę. Nie da się w 10 minut zapełnić szalup i dopłynąć do brzegu. Nie w realiach wtedy panujących. A to oznacza, że na statku doszło do buntu. Jest też inna możliwość. Świadkowie mówią o tym, że kapitana znaleziono w łodzi ratunkowej razem z kilkoma wyższymi oficerami (zanim próbował uciec z wyspy taksówką). To może oznaczać, że kiedy na statku nie było już części kadry, dowództwo przejęli młodsi oficerowie i w końcu zaczęto kierować pasażerów do szalup. Niestety, od momentu uderzenia o skały do momentu, kiedy zaczęła się właściwa ewakuacja, minęło kilkadziesiąt cennych minut.
Po wyjściu z portu się nie pije. To złota zasada żeglarzy. Często jednak pozostaje tylko portową legendą czy też morską opowieścią. Powszechnie wiadomo, że wielu pijanych pływa po jeziorach, wielu takowych znaleźć też można na morzach i oceanach.
Pół biedy, jak piją pasażerowie albo „drobna załoga”. Gorzej, jak kapitan czy oficerowie są na pokładzie pijani w sztok. Nawet w porcie musi to budzić niesmak, a co dopiero kiedy statek jest w rejsie. I nie chodzi tu tylko o duże jednostki. Czy mały fiat z pijanym bądź będącym pod wpływem innych „środków rozrywkowych” kierowcą jest mniej groźny od tira? A że mało odpowiedzialnych nie brakuje, niestety można się spodziewać tylko większej liczby takich jak w przypadku włoskim zdarzeń. Ile razy można kusić los? Trudno nazwać takie zachowanie. Wydaje się, że morze jest długie i szerokie i że nawet pijanemu może się udać poprowadzić statek. Katastrofa „Costa Concordia” podważa jednak tę – i tak wątpliwą – tezę.
Szczyt nieodpowiedzialności? Głupota? Brak instynktu samozachowawczego? Brawura? A może zwyczajny brak poszanowania dla życia ludzkiego? Jakkolwiek to nazwiemy, mamy do czynienia z pewnego rodzaju plagą i trzeba stanowczo powiedzieć jej „NIE”! To nie jest zabawne. Takie zachowanie powoduje, że w normalnych ludziach burzy się krew.
Dialog pomiędzy pracownikiem kapitanatu portu w Livorno, Gregorio De Falco, a kapitanem Schettino nie pozostawia wątpliwości. To tylko dzięki decyzji De Falco w ogóle rozpoczęto akcję ratunkową na lądzie, ponieważ na „Concordii” ciągle odmawiano przyjęcia takiej pomocy.
Podczas ostatnich targów „Boat Show” w Londynie, miejscu, w którym można spotkać „ludzi morza”, kilka razy pojawił się temat „pijanych statków”. Podano przykład pewnej polskiej jednostki, na której kapitan zażądał podpisania od każdego załoganta „lojalki”. Załogant zobowiązywał się w niej do sumiennego wykonywania swoich obowiązków i do… abstynencji. Do jakiej patologii musiało dojść na pokładzie, że trzeba było to regulować takimi dokumentami? To przypadek, wyjątek czy cicha reguła, o której dopiero teraz zaczyna się mówić? Brak odpowiedzialności, głupota czy upadek zasad żeglarskich, z których na pokładach często ostał się jedynie feudalizm?
Nie ma też znaczenia, czy armator kazał podpłynąć do wyspy, czy nie. To kapitan wykonał nieprawidłowy manewr. Nie armator.
W tym tekście jest dużo znaków zapytania. Celowo. Na niektóre pytania trzeba odpowiedzić sobie samemu. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Widocznie Schettino – najbardziej znienawidzony obecnie Włoch na świecie – nigdy tego nie zrobił.
>>>>>