Film miał polską premierę w maju. Brytyjska premiera odbyła się podczas igrzysk w Polonijnym Centrum Olimpijskim w londyńskim Hammersmith. Do tej pory mam z nim problem: czy był to klasyczny wyciskacz łez, kronikarski zapis wydarzeń, czy może przeciętny film opowiadający fajną historię „po łebkach”.
W brytyjskiej telewizji jest reklama bardzo popularnych w tym kraju magazynów na niepotrzebne już rzeczy, tzw. self-storage. Na ekranie najpierw widać chłopca, który z przejęciem mówi do kogoś za kamerą. Chłopiec zapewnia tego kogoś, że teraz już będzie bezpieczny, żeby się nie martwił. Kamera odjeżdża od chłopca, a w tle widać gwałtowną burzę, pada rzęsisty deszcz, jest strasznie. Pojawiają się emocje – napięcie buduje tło, muzyka, słowa. Nagle okazuje się, że chłopiec mówi to wszystko do pluszowego misia, którego zostawia w takim właśnie magazynie. Krótka, acz treściwa produkcja „hollywódzka”. Wzbudza emocje „z niczego”.
„Nad życie” takim filmem nie jest. Niestety. Z dobrej historii pokazano z kronikarską dokładnością, scena po scenie, chronologicznie to, co doprowadziło do śmierci Agaty Mróz. Tylko tyle. Film spokojnie można byłoby podzielić na dziesiątki kilkuminutowych odcinków i puszczać w telewizji jak „Modę na sukces”.
Historia życia siatkarki z pewnością nadawała się na scenariusz filmowy i kasowy sukces, jednak widz chciałby zobaczyć więcej emocji. Było do tego wiele okazji, jednak nie zostały one wykorzystane. Jest scena, w której Agata Mróz apeluje o oddawanie krwi. W rzeczywistości ten apel spowodował, że do stacji krwiodastwa w Polsce ruszyły rzesze ludzi. Historia wymarzona do pokazania w filmie. Co dostajemy w „Nad życie”? Reklamę kostek mikrofonowych mediów, które miały patronat nad obrazem…
Walka Agaty Mróz opowiedziana została po łebkach, jakby twórcy nie mogli się zdecydować, na co się w tym filmie nastawić, co pokazać, gdzie położyć akcent. Aż się prosi, żeby tę historię nakręcili jednak Amerykanie. Mają w tym doświadczenie.
Oczywiście film wzbudzał emocje. Na sali widzowie wciągali zasmarkane nosy, a po seansie było wiele czerwonych od łez oczu. Jednak nie była to zasługa twórców filmu, a jedynie sytuacji. Osierocona córka. Pozostawiony z nią ojciec, który wcześniej sprzeciwiał się porodowi. Smutne samo w sobie. Wyciska łzy nawet wtedy, kiedy tylko o tym słyszymy. Ale film – niestety dla „Nad życie” – to zarówno obraz, jak i dźwięk. Tymczasem przez kilkadziesiąt minut oglądamy próbki dobrej gry aktorskiej i… nic. To jakby reportaż z gazety typu „VIVA!” przełożony (a raczej przepisany) na film.
Co pozostaje po „Nad życie”? Niedosyt. Lekarka, która zajmowała się Agatą Mróz, stoczyła z nią w realu wielką batalię o życie. W filmie tego nie widać. Są sceny, jednak nie ma akcji.
Cóż, wyszło jak wyszło. Warto jednak zobaczyć. Chociażby ze względu na poświęcenie Agaty.