Oficerowie i dżentelmeni

Kategorie Publikacje

Do Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej przyjechało wielu żołnierzy walczących na jej frontach. Wielu z nich zostało w obcym kraju, nie mając nic do stracenia. W Polsce czekała ich najczęściej śmierć, a w najlepszym razie więzienie. Tworząc podwaliny państwa na uchodźstwie, kontynuowali tradycję II Rzeczpospolitej. Do legendy przeszły już opowieści na temat tego, co oznaczał dla nich honor oficera oraz jak to polski żołnierz ruszał do szarży z szablą, na koniu, mając przed sobą niemieckie czołgi. Skąd brał się w tych ludziach duch walki? Co sprawiało, że dla całego świata byli wzorem patriotyzmu?

Oficerowie i dżentelmeni - Cooltura nr 402 str. 1
Oficerowie i dżentelmeni - Cooltura nr 402 str. 1

Zanim rozpoczęto działania na frontach kolejnej wojny światowej, stary dumny kraj podnosił się przez dwadzieścia lat z zaborów. Przed 1918 r. Polacy służyli głównie w armiach trzech państw, tworząc często oddzielne oddziały narodowe, jednak służące obcemu panu. W momencie gdy pojawiła się szansa na odrodzenie państwa polskiego, armia młodego kraju stanowiła zlepek trzech różnych i odmiennych systemów wojskowych. Każdy z zaborców pielęgnował w swoim wojsku własne tradycje i zwyczaje. W każdym zaborze istniał inny kodeks honorowy czy inne zasady sztuki wojennej.
Ówczesne wojsko polskie nie miało nawet jednolitych mundurów, nie mówiąc już o uzbrojeniu. Dodatkowo starsza kadra oficerska często nie mówiła dobrze po polsku, wtrącając do swoich wypowiedzi słowa niemieckie albo rosyjskie, w zależności od tego, w jakim zaborze wychowywali się oficerowie.
Jak tworzyły się pierwsze oddziały, można dowiedzieć się z wydanej niedawno książki o polskiej kawalerii, pt. „Oficerowie i dżentelmeni”, napisanej przez historyka Piotra Jaźwińskiego.
Mało tego, na przykładzie opisanego w niej życia oficerów kawalerii bardzo dokładnie widać, jak tworzyła się postawa polskiego żołnierza. Książka wspaniale wyjaśnia też, dlaczego w byłych żołnierzach, pozostałych po II wojnie w Wielkiej Brytanii, nigdy nie umarł duch patrioty, Polaka i oficera.
Wiele zachowań i zwyczajów obecnych dziś w Wojsku Polskim tworzyło się już wtedy. Wtedy też decydowano o tym, z jakiej tradycji ma czerpać polska armia – i nie zawsze była to tradycja polska. Służba oficerska była ogromnym wyzwaniem dla żołnierzy i nie mniejszym wysiłkiem. Zarówno fizycznym, jak i finansowym. Można śmiało powiedzieć, że często honor oficerski był ratowany zgodnie z zasadą „zastaw się a postaw się”. To wtedy też w wojsku powszechny był tzw. cuk, czyli podwładność podoficerów młodszego rocznika podoficerom rocznika starszego, który w przyszłości miał się przemienić w wojskową „falę”.

Awstryjcy, prawosławni, śluby i cukanie
Wyższa kadra oficerska polskiej armii w latach 20. wywodziła się z rosyjskich wojsk carskich, niemieckich i austriackich. To powodowało, że różni pułkownicy czy generałowie byli przyzwyczajeni do określonych zachowań, wyniesionych z armii zaborców. Wiele czasu minęło, zanim jako tako udało się ujednolicić polskie wojsko. W kawalerii trwały dyskusje, czy ułani, strzelcy konni lub szwoleżerowie powinni używać lanc, czy są one już przestarzałe na współczesnym polu walki. Głosy oczywiście były podzielone, a bardzo często koronnym argumentem za ich dalszym używaniem była tradycja. Jak tu jednak mówić o polskiej tradycji kawaleryjskiej, jeśli cały czas czerpano z tradycji innych krajów?

Kawalerzyści świetnie sobie z tym poradzili, chociaż cały czas funkcjonowały szkoły z zaboru austriackiego – ci oficerowie byli nazywani „awstryjcami” – oraz szkoła rodem z carskiej armii – ci oficerowie nazywani byli „prawosławnymi”. Oczywiście obie nazwy funkcjonowały jedynie wewnątrz społeczności kawaleryjskich.

Powszechnie uważano, że oficerowie kawalerii głównie bawią się, pojedynkują i spędzają beztroskie, sielankowe dni. Do takiej opinii, już po II wojnie światowej, przyczyniły się działania propagandy komunistycznej, która kawalerię i ułanów uważała za „pańska fanaberię”. To właśnie z tego powodu ostatnią formację kawaleryjską w Wojsku Polskim, zdolną do działań wojennych, rozwiązano w 1947 r. Pozostawiono jedynie stuosobowy oddział reprezentacyjny, który został włączony do garnizonu wartowniczego miasta Warszawy.

Rzeczywistość była jednak zgoła inna. Przeciętny oficer ułanów, szwoleżerów czy strzelców konnych nie miał lekkiego życia. Było mu tym trudniej, jeżeli pochodził z niezamożnej rodziny i dopiero zaczynał karierę w wojsku. Przyjęcie do kawalerii wiązało się z niemałymi wydatkami. Wtedy, gdy tworzyło się wojsko polskie, oficerowie i podoficerowie nie dostawali nic od armii. Całe wyposażenie trzeba było sobie kupić samemu. Mało, że państwo polskie nie miało pieniędzy na swoje wojsko, nie pozwalał na to także kodeks honorowy oficera. Poza tym praktycznie każda formacja kawaleryjska zgodnie ze zwyczajem i tradycją wspomagała okoliczną ludność, organizowała bale i zabawy oraz uczestniczyła w licznych inicjatywach. Wszystko to było finansowane ze specjalnych kas poszczególnych pułków, a pieniądze pozyskiwano z samoopodatkowanych oficerów i podoficerów. Prowadziło to do tego, że przeciętny ułan praktycznie od pierwszego dnia w wojsku był zadłużony. Chyba że posiadał zamożną rodzinę.

Kwestia pieniędzy była istotna również, gdy którś z oficerów chciał poślubić jakąś pannę. Wybranka musiała mieć odpowiedni posag i zarabiać odpowiednie pieniądze, które nie mogły zaniżać poziomu zarobków oficera. I nie była to fanaberia chciwych kawalerzystów, a dokładnie skalkulowany i przemyślany przez dowództwo sposób na utrzymanie oficera i jego przyszłej rodziny.

Poza tym zanim doszło do ożenku, oficer musiał poprosić dowództwo pułku o zgodę, a trzeba wiedzieć, że nie zawsze takowe pozwolenie uzyskiwał. Niektórzy wyżsi oficerowie uważali, że oficer, który się ożenił, nie jest już pełnowartościowym żołnierzem i nie będzie z pełnym poświęceniem służył krajowi. A wtedy ta wartość była najważniejsza i wpajana od pierwszej chwili, gdy kadet przekraczał bramę szkoły wojskowej. Nie miała znaczenia prywata. Wszystko robiło się dla kraju, narodu i dla sprawy wyższej. Liczyła się tradycja, czasem stojąca ponad prawem.

Taką tradycją był wzięty z carskich i austriackich wojsk tzw. cuk. Zjawisko to było oficjalnie tępione we wszystkich formacjach wojskowych, jednak po cichu niektórzy oficerowie i dowódcy tolerowali je jako część tradycji kawaleryjskiej. „Cuk” polegał na tym, że oficerowie wyższych roczników mieli „władzę” nad młodszymi. Każdy ze starszych wybierał sobie jednego z młodszych oficerów, który pozostawał na jego usługach. W łagodnej postaci „cuk” ćwiczył jedynie refleks i rezolutność młodszego rocznika, ale oczywiście zdarzały się nadużycia.

Można śmiało powiedzieć, że istniejąca w powojennym wojsku polskim „fala” wzięła się właśnie z tradycji „cuka”. Jednak przybrała ona ostrą formę rosyjską, a potem radziecką, często wiążącą się z poniżaniem młodych żołnierzy. W przedwojennym wojsku próba poniżania młodszego rocznika wiązała się w najlepszym razie z wydaleniem z wojska i powszechną niechęcia do takiego oficera. Czasem mogła skończyć się też honorowym pojedynkiem i – w jego efekcie – śmiercią.

 

Tajemnica pistoletów Wieniawy-Długoszowskiego

Pojedynki pomiędzy oficerami w odrodzonej Polsce były równie częste jak bale. Oficjalnie oczywiście były zakazane, jednak gdy honor oficera został nadszarpnięty, pojedynek decydował o jego uratowaniu. Dochodziło do absurdalnych sytuacji, kiedy dowódca karał żołnierza za udział w pojedynku aresztem.

Do pojedynków bardzo często używano stajni generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, który dysponował również specjalnymi pistoletami pojedynkowymi. Takie pistolety posiadała też każda jednostka wojskowa, chociaż, jak wiadomo, oficjalnie pojedynki były zakazane. Nie akceptował ich też sam marszałek Piłsudski.

Pistolety Wieniawy-Długoszowskiego rzadko kiedy robiły komuś krzywdę, ponieważ właściciel zadbał o to, żeby nie trafiały do celu. W ten przewrotny sposób Wieniawa pielęgnował tradycję, ale jednocześnie niwelował jej tragiczne skutki. Sam często musiał się tłumaczyć przed Piłsudskim ze swoich pojedynków, a wiadome było, że Marszałek bardzo żywiołowo reagował na taką niesubordynację i mogło nawet dojść do rękoczynów.

Kiedyś po pojedynku Wieniawa-Długoszowski, spodziewając się awantury, ubrał się na spotkanie z Marszałkiem w cywilne ubranie. Piłsudski zapytał, dlaczego przyszedł do niego po cywilnemu. Wieniawa odpowiedział, że nie chciał, żeby Marszałek w jakikolwiek sposób zhańbił mundur oficera. Powiedział, że mógłby się znaleźć w bardzo niezręcznej sytuacji, ponieważ w obronie honoru munduru polskiego oficera musiałby pojedynkować się z samym Piłsudskim.

Wychodzenie z podobnych opresji było domeną Wieniawy. Kiedyś w restauracji jeden z oficerów został oblany wódką. Mało brakowało, a skończyłoby się to pojedynkiem, gdyby nie Wieniawa, który wezwał kelnera i zapytał go, czy wódka była czysta. Ten potwierdził, a wtedy Wieniawa miał odpowiedzieć, że „czysta wódka honoru oficera ani munduru nie plami”. Tym samym nie doszło do pojedynku. Zdarzało się też, iż naprzeciw siebie stawali przyjaciele, a pojedynki kończyły się tragicznie.

 

Krew, pot i łzy

Oczywiście życie polskiego ułana to nie wieczna hulanka i swawola. Na co dzień była to niemal katorżnicza praca od rana do wieczora. Dzień oficera zaczynał się wczesnym świtem. Najpierw oporządzano konie, potem dopiero kawalerzysta zasiadał do śniadania, często dopiero kilka godzin po pobudce. Później następował szereg obowiązkowych czynności, w tym mordercze niemal treningi konne i sprawności fizycznej. Dzień kończył się zazwyczaj w okolicy 22-23 wieczorem. Nic dziwnego, że oficerowie najczęściej nie mieli już siły na nic innego, jak tylko odpoczynek. Zawsze byli też uczeni, że najpierw są zwykli żołnierze i konie (czasem w odwrotnej kolejności), a dopiero potem oni. To było tradycją każdego polskiego oficera.

Nic dziwnego, że podczas wojny obronnej w 1939 r., nawet już po długich walkach w pyle i błocie, jednostki kawaleryjskie szły do walki czyste i schludne, jakby dopiero co wyjechały z koszar. Nie była to „ułańska fantazja”, a lata wpajanej nauki, tradycji i obowiązku.

„(…) nie byłoby wspaniałej heroicznej postawy polskiej kawalerii nie tylko we wrześniu 1939 roku, ale podczas całej II wojny światowej, bez mało efektownej, codziennej ciężkiej pracy korpusu oficerskiego w czasie pokoju” – pisze Piotr Jaźwiński w swojej książce. I jest to świetna puenta.

 

UWAGA:

Książka „Oficerowie i dżentelmeni. Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rzeczpospolitej” w przystępny sposób opisuje życie przeciętnego polskiego oficera w odrodzonej Polsce. Po lekturze łatwiej jest zrozumieć, że ówczesna kawaleria to nie tylko „ułańska fantazja”, bale i pojedynki, ale rzetelne podstawy polskiego patriotyzmu. Książka pośrednio wyjaśnia różnice w odbiorze tych samych wartości wówczas i dziś. Wydano nakładem Wydawnictwa Tetragon oraz Instytutu Wydawniczego ERICA (tetragon.com.pl, wydawnictwoerica.pl).

 


Leave a Reply