Przygotowania, czyli obyś kiedyś musiał żeglować

Kategorie Dobry TRIP

Z żeglowaniem jest tak. Nienawidzisz tego, układasz piosenki (zwane szantami), że już nigdy nie wrócisz na morze. Zapierasz się i mówisz, że „mam wszystko w dupie” a potem i tak jedziesz. Gdzie tu sens?

 

Prawda, że pięknie? Widok z bukszprytu na Chopinie.
Prawda, że pięknie? Widok z bukszprytu na Chopinie.

 

Nigdzie. To nie ma sensu. Na żaglowcu buja, często płynie się w przechyle nawet do 40 stopni (no chyba, że masz kapitana, który całe życie spędził na barce z węglem, wtedy możesz śpiewać „parostatkiem w piękny rejs” i niczym się nie przejmować). Na stole nic nie postawisz, na koi nie pośpisz (chyba, że akurat przechył przytula cię do burty), kręgosłup skrzywisz, poobijasz się, będziesz wiecznie niewyspany – same minusy, żadnych plusów. A! I jeszcze bosman zamiast „dzień dobry” zawoła „kurwa mać” i zagoni do roboty…

No więc po co tam jechać, płynąć, męczyć się?

Nie wiem. Byłem już kilka razy i cały czas sprawdzam i dalej mam wątpliwości 🙂

Wiem za to jedno. To nie żaglowiec powoduje, że wracasz na morze, tylko ludzie, których na nim spotykasz. Nawet jeśli nic nie rozumiesz, kiedy mówią o mechatronice czy duszy człowieka, nie wspominając o architekturze. No nic. Kiwasz głową, udajesz, że rozumiesz. Rzucasz coś o zderzaczu cząsteczek, pochwalisz się znajomością Webera i Le Corbusiera i na chwilę masz spokój. Oczywiście póki nie zaczną się znów wymądrzać tymi wszystkim nazwami typu bukszpryt, trumsel, brambromcośtam… a ty chcesz, żeby pokazali ci akurat tą linę, którą masz ciągnąć, żeby coś się shalsowało i to coś pozwoliło wrócić ci do koi i dokończyć przerwany sen, pomimo, że i tak za pół godziny będzie pobudka… Nic to. Pół godziny to na morzu wieczność 🙂

Uff…

Jeśli jednak dalej chcecie wybrać się pod żagle, to proponuję dobrze się przygotować. My akurat będziemy na Morzu Północnym, Bałtyku, może Morze Celtyckie, może Kanał Angielski – zależy od pogody i gdzie będzie wiało. Kapitan Tomek „Ostry” Ostrowski nie jest kapitanem od parostatku, także polecimy tam gdzie wiatr zawieje. Po to są w końcu te maszty i żagle.

No nic. Nawet jak na lądzie będzie 30 w cieniu to na morzu będzie wiało. Taki lajf. Czyli zabieramy ciepłe majtki, czapki, rękawiczki i coś nieprzemakalnego na kończyny (wszystkie) i tułów. Nie trzeba od razu śmigać po pokładzie w Hansenie, wystarczy Triboard z Decathlonu. A znam i takich, co ubierają dżinsy, kurtkie pękawkie i śmigajo mimo przeciwności pogody na bosaka – takie jest ponoć żeglarstwo. Nie wiem, nie sprawdzałem 🙂

Najtańszy zestaw z tej francuskiej sieciówki gwarantuje również, że nie będzie nam zajmował dużo miejsca w bagażu. No i ta cena… 30 funtów za komplet spodnie i kurtka sprawi, że i tak mi będzie sucho i ciepło na samą myśl ile zaoszczędziłem w sensie ile nie wydałem.

Bieliznę trzeba sobie dobrać we własnym zakresie – jeśli chodzi o ilość. Ostatecznie można sobie zrobić przepierkę w którymś w portów. Jak będzie miał ktoś siły i czas.

Swetry, bluzy, długie i krótkie spodnie – we własnym zakresie ale ze dwa komplety na bank. Na żaglowcach panuje istna rewia mody koszulkowo-logowej. Czyli każdy kto ma jakąkolwiek koszulinę czy polówkę z logo jakiegoś żaglowca (ideałem są koszulki firmowe akurat tego na którym właśnie się pływa) zakłada na siebie i się pokazuje, czym wzbudza zazdrość tych, co takowych nie mają. Swego czasu na Fryderyku istną furorę robiły „longsleavy” z logo Fotokartu sprzed dziesięciu lat – nie wiem jak to się dzieje, ale ta sól w powietrzu jakoś powoduje, że rzeczy są chyba jakieś takie bardziej wytrzymalsze 🙂

Poważnie rzecz biorąc koszulki i swetry oraz wszelkie kurtki przeciwwiatrowe są zalecane albo nawet niezbędne.

Kwestia butów pozostaje otwarta. Jedni wolą kalosze gdy pada i buty sportowe kiedy nie pada. Inni preferują buty górskie bez względu na pogodę. Jeszcze inni nic sobie nie robią z pogody i chodzą na bosaka (takie jest, jak wspominałem, żeglarstwo). Nie opowiadam się za żadną ze stron ale wolę mieć w butach sucho. Jeżeli zdążę to kupię jakieś niskie „łellis”, a jak nie to będę suszył buty na zmianę w maszynowni – za pozwoleniem oczywiście Mechanika.

Poza tym na statku nie będzie się nic takiego działo, żeby nie mieć się w co ubrać. Jak ktoś aktywnie spędza czas – chodzi po górach, jeździ za miasto i takie tam inne modne rzeczy, to praktycznie ma wszystko co potrzebne do szczęścia. Do szczęścia na statku, żaglowcu, łódce – zaznaczam.

Są jeszcze takie „inne” kwestie, których brak na przykład w poradnikach dla pływających na STS Fryderyk Chopin. Niby jesteśmy wszyscy razem, niby zdani na siebie, ale trzeba szanować (na tyle ile się da) prywatność. Jeśli ktoś się zamyka w kabinie, a będzie to na przykład kapitan, mechanik, kuk albo nie daj boże bosman, to znaczy, że nie należy im przeszkadzać. To są goście, którzy pracują na „standbaju” 24h. Zatem odpoczywają kiedy mogą, medytują, czytają, śpią albo relaksują się w towarzystwie swoich byłych, obecnych albo przyszłych małżonek. Nie wiesz co tam w głowach siedzi…

Jak już taki jeden z drugim zwlecze się ze swojego barłogu, to dajmy mu z pół godziny na dojście do siebie. Nigdy nie wiadomo, co takiemu się śniło. Po co kusić los…

Podobno jak już statek tonie, i ma się szczęście i dostanie się do tratwy ratunkowej, to nie może być tam kart do gry. Podobno. Nie wiem, nigdy mnie w takiej tratwie nie było, a poza tym wyjaśniono mi, że szybciej umrę z zimna niż się utopię jak już trafię do tej wody, także tym bardziej nie interesowało mnie co w takiej tratwie ratunkowej siedzi. Jednak najbardziej mi się podoba, że nie może być tam kart do gry. To musi być jakiś raj.

Niestety na Chopinie taka prawidłowość nie występuje i co chwila tworzą się jakieś podstoliki karciane. Nie tyle mnie to denerwuje, co nudzi i wprowadza w stan „nieprzysiadywalny”, chyba że akurat ktoś zdąży się przysiąść, zanim takowy stan powstanie.

Na statek z walizką nie wpuszczą – serio. Nie ma miejsca. Nie ma i już. Za twarde, za duże, za nieporęczne. Jedyną twardą rzeczą, która zostanie powitana z radością na pokładzie to skrzynka piwa. Zaznaczam tutaj, że 5 Rejs Architektów jest partnerem kampanii społecznej „Pływam bez promili” – także pijemy jak nie płyniemy. W portach.

Choroba morska – jak ktoś nie choruje to jest chory. Serio. Nie chorują, ci co mają coś z błędnikiem albo już są dłużej na morzu i się przyzwyczaili do bujania. Każdemu standardowo zbudowanemu człowiekowi się ona zdarza. Tylko każdemu może się inaczej objawić. Niektórzy rzygają dalej niż widzą. Niektórzy są śpiący. Trzeba przetrwać. W pewnym momencie błędnik przyzwyczai się do nienormalności i będzie spoko. Oczywiście żeglarze nie stosują żadnych wspomagaczy na zatrzymanie procesu choroby morskiej i człowiek się męczy. Leży przypięty szelkami do czegoś na pokładzie, każą mu jeść kisielki, chleb z masłem i solą, do tego nazbierać koniczyny przy pełni księżyca, oddać cześć Światowidowi i temu, no… Neptunowi.

Jakkolwiek są jednak sposoby, żeby pozbyć się choroby w sposób cywilizowany i prosty. Służę pomocą. Sprawdzone. Raz tylko posłuchałem tych wszystkich mądrości o kisielach i „przetrzymaniu” choroby i to był najgłupszy pomysł na świecie. Do tego przeziębiłem się. Naprawdę chciałem wtedy umrzeć.

Na pokład dobrze wziąć latarkę, wygodne są tzw. czołówki, bo nie zajmują rąk, jednak prawdziwi żeglarze widzą w ciemnościach i latarkami się brzydzą.

Poza tym nie piszą pocztówek na pokładzie, nie gwiżdżą, nie wypływają w piątki i nie robią jeszcze masy innych rzeczy. Wszystko, żeby nie kusić losu. Taka branża.

Reszta wychodzi w praniu. Trzeba wpaść w rytm i się trzymać. Tia…

Proste nie?

 

 

 


Leave a Reply