Najnowsza książka Normana Daviesa jest pewnego rodzaju ewenementem. Brytyjski historyk nie ukrywa, że jest efektem pięćdziesięciu lat jego pracy. Zaznacza również, że ta książka prawie go zabiła. Nigdy dotąd nie ukazała się tak pełna opowieść o armii generała Andersa.
Norman Davies w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej wspomniał o tym, że jest to jego pierwsza książka, w której więcej jest zdjęć, jak tekstu. Wynika to głównie z tego, że Davies dotarł do niepublikowanych do tej pory fotografii i dokumentów, które zalegały w rodzinnych archiwach byłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Profesor pisze w przedmowie do „Szlaku nadziei”, że „Generał Anders i jego armia należą już do historii. Cierpienia i dążenia jego ludzi już się skończyły”, zaznacza jednak, że dlatego właśnie „istotne jest, by nowe pokolenia dowiedziały się, co się wydarzyło, i oddały hołd triumfowi ludzkiego ducha”.
W przedmowie znajdują się też bardzo znamienne słowa, które powinien zapamiętać każdy Polak: „Gdyby współcześnie Polacy lepiej znali swoją historię, nie byliby tak skłonni do lekceważenia osiągnięć narodu z ostatnich dwudziestu pięciu lat”. Dodając jeszcze na koniec wywiadu, profesor Norman Davies mówi, że w jego rozmowach z ludźmi, którzy przeszli szlak Andersa, powtarza się jedno zdanie: MY NIE BYLIŚMY UCHODŹCAMI.
Żołnierze, kobiety, dzieci i starcy zostali najpierw deportowani w głąb ZSRS, a potem razem z armią, i za armią, ruszyli walczyć z hitlerowskimi Niemcami. Zanim dotarli na front byli raczej wygnańcami z Kraju Rad. Jakże żałośnie po tych słowach brzmią porównania Polaków ze „szlaku nadziei” do obecnych „uchodźców”, zalewających Europę?
Nie wszystkim było dane wyjechać razem z Andersem. Duża liczba Polaków została na terenach sowieckich. Do niektórych nie dotarła informacja o tworzeniu polskich jednostek. Sowieci też specjalnie nie pomagali w organizacji obcych i niezależnych od nich jednostek. Po decyzji Stalina o stworzeniu dywizji Tadeusza Kościuszki, podporządkowanej Armii Czerwonej, „pomoc” dla żołnierzy Andersa przemieniła się wręcz w próby dywersji czy nawet „naturalnego unicestwienia”, powodowanego przez warunki bytowe. Dochodziło też do sytuacji zupełnie przypadkowych jak ta z dziadkiem Skibą, który wyszedł ze swojego pociągu na którejś ze stacji i do pociągu z powrotem już nie dotarł. Pociąg ruszył bez niego.
W książce część fotografii pochodzi od jednego człowieka – Mieczysława Zakrzewskiego, który dotarł do polskiej armii do Murmańska wraz z korpusem kilkuset oficerów z Londynu. Razem z Zakrzewskim przyjechał do Rosji również z aparatem marki Dollina, a w ciągu całego szlaku armii gen. Andersa zrobił około 3 tys. zdjęć.
Jak się okazuje, szlak żołnierskiej tułaczki był dosyć dobrze udokumentowany. Nawet nad wyraz dobrze. Z jednej strony dbali o to żołnierze z biura prasowego armii, a z drugiej byli właśnie ludzie – często fotografowie amatorzy – jak Mieczysław Zakrzewski. Biuro prasowe armii, to biuro prasowe marzeń każdego literata – Gierdoyc, Wańkowicz, Herling-Grudziński – to kanon polskich pisarzy i publicystów. Ludzie tworzący historię, a zarazem ludzie, którzy stali się historią. To właśnie Melchior Wańkowicz jest autorem trzech tomów reportażu pt. „Bitwa o Monte Cassino” i zarazem autorem mitu o samej bitwie.
A trzeba pamiętać, że udział 2 Korpusu w bitwie o Monte Cassino to była samowolka Andersa, która spotkała się ze sprzeciwem rządu w Londynie. Generał Sosnkowski uważał, że siły polskie są niewystarczające do udziału w tak trudnych walkach. W konsekwencji wzgórze to stało się dla Polaków wzgórzem Calvario („Monte Calvario”): zginęło 281 oficerów i 3503 żołnierzy. Pomimo ogromnych strat udało się utrzymać zajęte pozycje, co pozwoliło na połączenie polskich oddziałów z jednostkami brytyjskiej 78 Dywizji. Po zaciętych walkach żołnierze 12 Pułku Ułanów Podolskich, którzy utrzymywali się na głęboko wysuniętych pozycjach, zauważyli oznaki wycofywania się Niemców i po mobilizacji podeszli na szczyt, zawieszając na ruinach biało-czerwoną flagę. O godzinie dwunastej w południe, 18 maja 1944 roku, Emil Czech zagrał na gruzach klasztoru Monte Cassino hejnał mariacki – znak zwycięstwa.
Norman Davies pisze w swojej książce, że mówienie o tym, że Polacy zdobyli wzgórze jest mylne. Polacy mieli duży wkład i pierwsi dostali się na szczyt, jednak był to zbiorowy wysiłek żołnierzy brytyjskich, amerykańskich, kanadyjskich, nowozelandzkich (w tym maoryskich), francuskich, tunezyjskich, algierskich, włoskich, hinduskich, marokańskich oraz jednostek Ghurków.
Szlak armii Andersa ciągnął się jeszcze długo po wojnie. 160 tys. Polaków było dużym problemem dla Brytyjczyków. Żeby się z nim uporać, utworzono Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia dla marynarzy i żołnierzy oraz Polski Korpus Przesiedleńczy dla lotników. W 1947 roku brytyjski parlament uchwalił Polish Resettlement Act, dotyczący masowej emigracji. Przeprowadzono wielką operację morską. Na początek ściągnięto do Wielkiej Brytanii 2 Korpus z Włoch, następnie 3 Korpus z Bliskiego Wschodu. Potem zajęto się cywilami. Polaków ściągnięto do UK z Afryki, Indii czy Lewantu (włoskie określenie krajów, leżących na wschodnim, azjatyckim wybrzeżu Morza Śródziemnego).
Operacja trwała trzy lata. Pomimo początkowo miłego przyjęcia „towarzyszy broni” ,coraz częściej czuło się niechęć do Polaków w społeczeństwie brytyjskim. Natomiast niechęć Brytyjskiego Kongresu Związków Zawodowych była nader widoczna, a związkowcy przekonywali, że Polacy zabierali prace Brytyjczykom. Niestety podczas rządów Clementa Attlee – socjalisty – związki zawodowe miały dużo do powiedzenia w sprawach społecznych. Nie trzeba mówić, że komunizm w Wielkiej Brytanii miał się dobrze, a związki wyraźnie były proradzieckie i pod silnym sowieckim wpływem. Obiawiało się to na przykład książkami w stylu „Sześć wieków stosunków polsko-ruskich” autorstwa dwóch komunistów, Williama P. Coatesa i Zeldy Coates, którą Davies określił, jako „ohydną”. Inną rzeczą, że Polacy potrafili sami siebie dyskryminować, co z kolei można zobaczyć na przykładzie wspomnień Feliksa Czenkusza, znajdujących się w książce.
Tak naprawdę Armia Andersa nigdy nie została w pełni zdemobilizowana. Po wojnie działało tzw. Biuro Historyczne (inne źródła podają nazwę Polskie Towarzystwo Historyczne); kierowane przez generała Mariana Kukiela było zakamuflowanym sztabem generalnym, a rezerwistów szkolono pod przykryciem Brygadowego Koła Młodych „Pogoń”. W książce Norman Davies powoływał się na wspomnienia dr Jana Ciechanowskiego, który opowiadał o „zabawie w wojnę” w Richmond Park, gdzie Polacy ćwiczyli „pod okiem podejrzliwych, londyńskich policjantów”.
W książce wyjaśnia się też niejako tajemnica niezaproszenia Polaków na defiladę zwycięstwa w Londynie. Brytyjczycy wysłali podobno zaproszenie do… Warszawy. Z wiadomych względów odpowiedź nigdy nie nadeszła.
Wciągu lat Polska społeczność z Wielkiej Brytanii rozjechała się częściowo po świecie. Spora grupa wyjechała do Kanady i Australii. Polacy wybierali też inne kierunki – USA, Indie czy Argentynę; część wróciła do swoich starych stron. Jedną z konkluzji profesora Normana Daviesa zawartej w „Szlaku nadziei” jest ta, że „na końcu szlaku było wiele różnych dróg, nie jedna”, a wiodły one na wszystkie kontynenty…
You must be logged in to post a comment.