Powrócony już z podróży. Ostatni etap był najintensywniejszy i zarazem najbardziej emocjonalny. Tak to już jest jak trzeba się pożegnać z koczowniczym trybem życia, z życiem żeglarza i wrócić do realnej walki i wyścigów szczurów. Nawet, jeśli w domu czeka kolega i dwie flaszki Jagermaistra.
Jakoś właśnie tak się złożyło, że ostatnie dni upłynęły pod znakiem ziół. Była to końcówka podróży i początek pobytu w Londynie. No cóż ponoć niektóre zioła leczą i jeśli niektórzy spierają się czy lepsze jest palenie zioła czy picie alkoholu, to może właśnie „dżagi” jest wyjściem z sytuacji. Należy zioła po prostu pić.
Po wyjściu z Kopenhagi wyruszyliśmy w ostatni etap podróży morskiej. Wiało na tyle dobrze, że „Chopin” zaczął przeczyć zasadom żeglowania i im więcej żagli zrzucaliśmy, to on płynął coraz szybciej. W końcu płynął już chyba na jednym żagielku a i tak do Gdyni dotarliśmy za szybko. Trzeba było stanąć na kotwicy. Nie mogliśmy wejść do portu wcześniej.
Wszystko przez to, że Urząd Miasta Gdynia zorganizował wspaniałe powitanie na kei i byliśmy umówieni punkt 12.00
No i jak powiedzieć Ostremu, że dwunasta to nie ma, że boli i że gdzieś tam coś tam. Dwunasta i już. No to przybyliśmy o 12.
Na lądzie Orkiestra Reprezentacyjna Marynarki Wojennej, konstruktor żaglowca, pan Choreń. Przedstawiciele władz miasta, tłumy mieszkańców i przyjezdnych – no szał. Czerwone dywany, transparenty, wizyty w zakładach pracy. Wywiadom nie było końca…
Na nasze miejsce na pokładzie wchodziła ekipa Baltic University Programm. Spakowana załoga w części rejsu architektów opuszczała systematycznie pokład, tak że do wieczora pozostała już właściwie załoga stała plus kilka „szkieletów”.
Po pożegnalnym piwku trzeba było udać się na dworzec kolejowy i zmierzyć się z rzeczywistością. Ta była bolesna i gorąca i duszna zarazem. Udało się odjechać z Gdyni w przedziale rowerowym z ekipą woodstockowo białoruską i było cool. Zrobiliśmy sobie piknik na plastikowej trawie. Czad.
Tej części podróży bałem się najbardziej – PKP to przecież jakiś koszmar. Najlepsza była wizyta w Warsie – odgrzewane dania i przedziały tylko dla konsumujących. No chyba, że ktoś da w łapę panu kielnerowi i jadzie do samej stolicy:)
Sprawdzając tą część PKP, miałem przyjemność podróży chwilowej z przemiłymi panami z branży IT, którzy interpretowali statystyki dla klientów w ten sposób, żeby wyglądały korzystniej. Uśmiałem się z obu panów a ich klientowi współczuję. Wyglądało to bardzo poważnie i profesjonalnie – te wszystkie branżowe teksty i mega sztywna, branżowa gadka. Najs.
Do Warszawy dojechałem oczywiście z opóźnieniem. Na szczęście mój przyjaciel czekał cierpliwie, także nie musiałem spać na dworcu:)
Krótka wizyta w stolicy Polski. Przemiłe spotkanie. Wyśmienite śniadanie w znakomitym towarzystwie i trzeba było się skierować na południe. Początkowo Polski.
Przystanek w Gliwicach. Przepyszna tarta i schiraz i… poszukiwanie „prostego zjazdu na A1” – powiedzmy, że profilaktycznie poszedłem spać, żeby się nie denerwować. Tajfun, kierowca, już taki spokojny nie był. W końcu jednak udało się dojechać do kolejnej stolicy. Tym razem stolicy Austrii.
Tam było gorąco i gorąco i zajebiście i fajnie. W kafejkach wiedeńskich mogę siedzieć godzinami pod warunkiem, że będą też podawać lokalny alkohol pt. STURM.
No dobra. Kawa też była niezła:)
Podróż z Wiednia przebiegła po znakiem kopiącego w fotel dziecka, które siedziało za mną – nabawiłem się przez to nerwicy, którą potem właśnie musiałem leczyć ziołami:)
Pacjent przeżył.
Cały czas próbuję jeszcze dojść do siebie po wycieczce ale to raczej normalne. Tak jest kiedy się wejdzie w ten świat bez internetu i innych pokus świata konsumpcyjnego i okazuje się, że można jednak żyć. Jeszcze jak trzeba pożegnać się ze wspaniałym towarzystwem, przychodzi taki powrót do rzeczywistości jeszcze trudniej. Hyh. W każdym razie był to dobry czas, a skoro tak, to…
🙂
Refleksja i rada jaką mogę dać po tej wyprawie, to za Piotrem Czerwińskim („Pokalanie”, „Przebiegum życiae”, „Międzynaród” a ostatnio „Pigułka wolności”), polecam pilnowanie się i swojego mienia w dublińskich hostelach – to, co się tam dzieje, to jedna wielka hucpa i złodziejstwo. Czerwiński radził, żeby przykleić się taśmą do łóżka razem ze swoim plecakiem i spać z otwartymi oczami. Jeśli nie musicie mieszkać w hostelach w Dublinie, to tego nie róbcie. Nie warto. Ja straciłem „tylko” sprzęt, a można jeszcze przy okazji poważnie dostać po ryju. Na lokalną wersję policji zwanej Gardą, nie ma co liczyć a i menadżerowie hosteli to jakaś żywa kpina i popierdółka.
Kolejna rada, to płatności kartą płatniczą w Polsce. Jeśli ktoś zaproponuje wam, żeby dokonać płatności w walucie kraju z którego przyjechaliście, to tego nie róbcie. Nie opłaca się. Ja zanim się zorientowałem straciłem kilkanaście funtów na samych „prowizjach”. Nawet czterdzieści groszy na jednym funcie. Tym bardziej nie było to dla mnie korzystne, ponieważ używałem karty Travelex i tam już były wszystkie opłaty, zatem gdybym wypłacał kasę i płacił w sklepach w złotówkach, zamiast zamieniać to w Polsce na funty, zapłaciłbym mniej, a tak zapłaciłem podwójną prowizję.
I to jest nauczka.
Uwagi? Metro w Wiedniu jest klimatyzowane. W literaturze ważniejszy jest styl od fabuły. Jedz bardziej ostro będziesz zdrowszy. Nie pij na czczo. Ronda mogą występować również na morzu. Jest dobrze. A skoro tak, to…
Zatem Dobry TRIP tymczasem uważam za zakończony. Żeglarzem po raz kolejny udało mi się nie zostać. Wystarczy, że mam takowych przyjaciół i zamierzam sobie jeszcze z nimi popływać. Funkcja Oficera Prasowego, chyba została wypełniona dobrze – czas oceni.
W każdym razie chciałbym jeszcze raz wszystkim podziękować za wsparcie po utracie sprzętu i ze udało się zrealizować plan coveru medialnego w stu pięćdziesięciu procentach. Tajfunowi za permanentne powierzanie mi swojego laptopa, Mateuszom i Bamborowi za foty i aparaty, a Bartkowi za świetny montaż i zdjęcia zwane filmowymi.
No i jeszcze… a nie… temu to ja osobiście (jeden, dwa, jeden, dwa – poszerzam pole walki)
🙂