Polak w „jukieju” ma same sukcesy. Jak już przyjechał na Wyspy, to za wszelką cenę musi udowodnić, że odniósł sukces. Tylko dlaczego mówimy o sukcesie?
Kiedyś sukcesem było „przejście” przez oficerów imigracyjnych na granicy brytyjskiej. Potem trzeba było za wszelką cenę pokazać, że odnosimy sukcesy w pracy już na miejscu. Teraz Polaków można generalnie podzielić na trzy grupy: a) tych, którzy wyjechali; b) tych, którzy nie mieli na to odwagi; c) tych, którym to najzwyczajniej w świecie zwisa i jest im dobrze jak jest.
Najbardziej sfrustrowana jest grupa „b”. To oni zazwyczaj wylewają swoje frustracje na wszelkiego rodzaju forach internetowych, klasyfikując wszystkich Polaków, jako pracujących na zmywaku bądź sprzątających ulice. Polacy żyjący za granicą za wszelką cenę zaczęli z tym walczyć. Organizowali się w „Polaków sukcesu”, „Polski sukcesu” czy innych „ludzi sukcesu”. Wszędzie jak mantrę powtarzano słowo – „sukces”. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, że w rzeszy setek tysięcy Polaków wyjeżdżających za granicę, są przedstawiciele „wszystkich zawodów świata”. Polacy wykonują taką samą pracę jak ich koledzy w Polsce. Są sprzątacze, kelnerzy, ale też dziennikarze, menadżerowie i prezesi firm. Nic w tym szczególnego. Jednak grupa „a” przekonuje siebie, że jednak odnieśli sukces. Grupa „b”, zaklina swój los, tłumacząc sobie, że ci „wyjechani” maja źle a tylko udają, że jest dobrze.
Żadnej ze stron nie będziemy przekonywać, że robi coś nie tak. Każda z grup swoje wie. Ale po co organizować po raz „enty” kolejną grupę ludzi sukcesu? Jedna, jak widać na stronie internetowej, nie wytrzymała ciężaru swojego sukcesu – uff. Druga, która jeszcze znam, ciągnie swoje, aż skończą się im uczestnicy spotkań.
No cóż. Jak pisał antropolog Michał Garapich – Każdy człowiek potrzebuje w coś wierzyć. Kiedyś czarownik wioski tańczył, żeby spadł deszcz i ludzie w to wierzyli, teraz zbierają się w grupie i mówią tak długo jedno słowo, aż w nie uwierzą.
Czasy się zmieniają. Zmieniają się sposoby. Życie.